Zakichany wrzesień
Wstaje sobie rano kulturalnie do szkoły o 6.30, żeby to nie spóźnić się na pierwszą lekcję mojego „ukochanego” przedmiotu, a mianowicie języka rosyjskiego i normalnie czuje cosik. A raczej nic nie czuję, bo mam katar. Chciałam sobie zakląć siarczyście i też kapucha, bo nie mogłam słowa wydobyć. Myślę sobie: „Myśmy się chyba nie zrozumieli”. No i nie myliłam się. Gardło mnie boli jak cholera. Dochodzę do wniosku, że wisi nade mną jakieś „wrześniowe fatum”. W pierwszej klasie gimnazjum końcem września nie dość, że byłam chora, to jeszcze wylądowałam w szpitalu. W trzeciej klasie gimnazjum jak zachorowałam w połowie września na grypę, to się z niej przez miesiąc nie mogłam wyleczyć. W drugiej klasie liceum końcem września miałam nogę w szynie, a początkiem października rękę. I tak to właśnie jest, że ledwo zacznie się szkoła a ja ląduję w gipsie, szpitalu lub łóżku z gorączką. Tylko, że ja nie mogę sobie pozwolić na chorowanie, bo to klasa maturalna – to raz, a dwa: jutro idę na osiemnaste urodziny do kolegi z klasy. I tu nie ulega wątpliwości, że w sobotę będę strasznie chora, ale to raczej takie zatrucie jednodniowe niż choroba, więc się tym nie martwię.
Teoretycznie moja siostra już wczoraj powinna być w domu. Ale to teoretycznie, bo jeszcze jej nie ma i żeby było śmieszniej, to nawet z Niemiec jeszcze nie wyjechała. Wkurzyło mnie to, bo ja w sobotę UMYŁAM OKNA! I jeszcze mi ich deszcz nie zmoczył. I tak też bym chciała, aby było do przyjazdu pierworodnej moich rodziców. Ale ja to tam sobie mogę tylko chcieć...
*snif* *snif*
Dodaj komentarz