Studia - nie za fajna rzecz...
Trochę mnie tu nie było... W tym czasie zdążyłam dwa razy zmienić kolor włosów. Raz na blond, a potem na obecny kolor, czyli ciemną czerwień. W obu kolorach wyglądam całkiem nieźle. W czasie mojej nieobecności wróciła siostra z Niemiec, była mama na urlopie, zrobiliśmy remont w pokoju, spalił mi się zasilacz w komputerze i zaczęłam studia.
Po pierwszych zajęciach mogę zdecydowanie stwierdzić, że interna ryje mózg. Na przyszłe zajęcia muszę sobie sprawić biały kitel, albowiem czeka mnie przeprowadzenie wywiadu lekarskiego z jednym z pacjentów przebywającym na oddziale chorób wewnętrznych w Bytomskim szpitalu. Do tego na seminariach szanowny pan wykładowca raczył nas uprzedzić, że będzie pytał z większości chorób układu krążeniowego. Rzuci nazwę choroby, wybierze sobie osobę, a ta będzie musiała mu powiedzieć: na czym polega choroba, jak powstaje, profilaktykę oraz jej leczenie. Zaczynam się zastanawiać na jakim kierunku jestem. Jak na razie przypomina mi to wydział lekarski, a nie zdrowie publiczne...
Drugie zajęcia też świetne. Na dzień dobry olała nas pani doktor ze zdrowia środowiskowego (notabene wykładowczyni na jednej z uczelni na Florydzie). Po prostu głupia małpa nie przyszła na pierwszy wykład i przez dwie godziny czekaliśmy pod salą wykładową jak debile. Zostałam już uprzedzona, że mam się do tego powoli przyzwyczajać. Następnie pan od seminarium stwierdził, że jemu się nie opłaca przyjeżdżać w niedzielę na jedne zajęcia z nami. Trochę zdenerwowana poprzednim olaniem pani doktor miałam mu ogromną ochotę powiedzieć: „To się jeb! Łaski bzzzz...”. Wstawanie po 4 rano i wracanie około 22 raczej nie przypadnie mi nigdy do gustu.
Bardzo fajny tekst usłyszeli również studenci naszego wydziału na zajęciach uzupełniających magisterskich od jednego z wykładowców: „Proszę Państwa polityki zdrowotnej w naszym kraju NIE MA! Przejdźmy więc do epidemiologi...” XD
Tym optymistycznym stwierdzeniem pozostaje mi tylko zakończyć dzisiejszą notkę.